środa, 19 marca 2014

Psie serce...

Odkąd sięgam pamięcią zawsze byłam psiarą. Kiedy byłam mała często odwiedzałam mojego tatę w pracy- na budowie. Towarzyszyły mu 3 psy: Tupstuś, Dżeki, Miśka. Zazdrościłam mu. Słuchały się go, chodziły za nim bez smyczy, krok w krok, wręcz lgnęły do niego. Ja przy każdych odwiedzinach chciałam, żeby tata zakładał im smycz. Moim marzeniem było spacerować wtedy z psem na smyczy, który idzie przy nodze. Nigdy się to marzenie nie spełniło, bo jak twierdził mój tata "one nie są nauczone chodzenia na smyczy, wolą sobie biegać luzem". Kiedy pytałam czy mu nie uciekają mówił  "pies, któremu okażesz serce, dasz jeść i będziesz kochać zawsze będzie Ci wierny, wierniejszy niż nie jeden człowiek". Jeszcze wtedy mając kilka lat nie miałam pojęcia o czym mówi...

*   *   *
Koniec lipca. Wracaliśmy z M. z wakacji. Zbliżały się moje urodziny więc luby powiedział, że po drodze znad morza wstąpimy w jeszcze jedno miejsce. Po długich poszukiwaniach dotarliśmy do celu. Wysiedliśmy z samochodu a M. przywitał się z gospodarzami. Z czegoś w rodzaju szopy wybiegł piękny Rudy Golden Retriever ( tatuś) a za nim 5 cudnych psiaków. Okazało się, że jeden z nich będzie mój. Byłam cała w skowronkach. Wybrałam rudego, głośnego, rozbrykanego szczeniaka a potem udaliśmy się w inną część gospodarstwa na podpisanie umowy. Wszystko było już uzgodnione. Nagle zauważyłam, że usiadł obok mnie jeden z psiaków. Zapytałam czy to ten którego ja wybrałam. Powiedzieli, że nie. Tak siedział i patrzył na mnie. Kiedy podeszłam do niego wstał zaczął merdać ogonem, lizać mi dłoń a potem wdrapywać się na moje kolana. Powiedziałam, że chcę tego. Wiedziałam już, że to on wybrał mnie. (Ten, którego wybrałam ja latał, szczekał. Nie zwracał na mnie kompletnie uwagi!) Wzięłam go na ręce i wsiedliśmy do samochodu. Całą drogę trzymałam go na kolanach. Pamiętam wszystko. To, kiedy nagle zaczął się wiercić a ja pomogłam mu zmienić pozycję- wylizał mi wtedy twarz z taką wdzięcznością jakby chciał powiedzieć " dziękuje Ci". Zapadło mi też w pamięć jak luby spojrzał w lusterko mówiąc "już go kochasz prawda?" i zaśmiał się. No pewnie, że już wtedy od pierwszych chwil go kochałam i nadal kocham! Spełniło się moje marzenie...
Najśmieszniej było na stacji benzynowej. Chcieliśmy, żeby się załatwił. Zapięliśmy mu smyczkę i dałam go na trawę. Człapał po trawce chwilę, zrobił co trzeba i ruszyliśmy w str samochodu... No właśnie. My ruszyliśmy- on został na trawniku!! Bał się betonu. Bał się dotknąć go łapką. Był przestraszony i się trząsł. Teraz się z tego śmiejemy ale wtedy to było straszne.
Dojechaliśmy do domu. Tam okazało się, że nie możemy z nim zostać u mnie. U Lubego tym bardziej. Miałam dwa wyjścia: oddać psa albo wyprowadzić się z domu. Wybrałam to drugie.
Tak zaczęliśmy tworzyć rodzinę. Ja M. i Haczi.
Początki były trudne. Wstawanie zamiast o 5tej do pracy to o 4.30 żeby wyjść z psem. Po jakimś czasie wskoczył na stały rytm. Wyjścia ok 5tej, 10.30, 13.30, 18.30, 22,00. Sukcesywnie zmniejszaliśmy co jakiś czas ilość wyjść. Nie miał problemu z załatwianiem się w domu. Gorzej z gryzieniem- buty, swetry, ładowarki do tel., słuchawki, pogryzł nawet zapalniczkę! Gryzł z tęsknoty, z nudów. Zawsze kiedy zostawał sam w domu. Czara goryczy przelała się w dniu kiedy luby zadzwonił do mnie jak byłam w pracy. (został raptem sam na 20 min, musiałam wyjść do pracy a luby akurat wrócił do domu)
M.: Ty widziałaś co on zrobił???!!!
Ja:  Nie. Co się stało?
M.: Kasia nie ma połowy łóżka!!!
Ja: Co?? Przecież 20 min temu wyszłam z domu, było całe, nie rób sobie jaj! (śmiałam się myślałam, że żartuje)
M.: k**** nie robię sobie jaj!! Nie ma połowy łóżka! Zaraz wyślę Ci zdj! (rozłączył się)
 Dostałam zdj gdzie było wygryzione pół łóżka!!! Chyba nie muszę więcej nic dodawać???

Po tej sytuacji zakupiłam kantar. Zaczęłam go przyzwyczajać do niego w południe kiedy robiłam sobie drzemkę miedzy 1 zmiana a 2. A co on robił po założeniu kantaru?? Nasz Haczi się obrażał!! Nie żartuję. Mam na to świadków. Kładł się tyłem do mnie i nawet głowy nie podniósł kiedy go wołałam! Później jakoś tak samo wyszło, że zrozumiał - gryźć nie wolno!! Kantar poszedł po pół roku w odstawkę.
Kiedy zaszłam w ciąże zaczęły się oczywiście teksty typu "a co Wy zrobicie teraz z psem? będziecie musieli go oddać! Jak to tak małe dziecko i taki wielki psiór?!" Nie powiem, że się nie bałam. jak diabli się bałam, że poczuje się odrzucony, że będzie zazdrosny. Ale okazało się inaczej o czym pisałam TU.

*   *   *

Dla mnie to nie jest tylko pies. Jest to przyjaciel, pełnoprawny członek rodziny. Był ze mną kiedy byłam szczęśliwa- merdał ogonem i cieszył się razem ze mną. Kiedy byłam smutna- lizał mi twarz. Kiedy byłam zła- schodził mi z drogi. Gdy kłóciłam się z lubym zaczynał piszczeć i najpierw podchodził do niego, lizał go w ucho a po chwili to samo robił podchodząc do mnie, jak gdyby chciał powiedzieć "nie kłóćcie się proszę!", kiedy nasza fasolka była w brzuchu mówiłam "Haczi zaśpiewaj dzidzi" a on stał i wył.
Ostatnio gdy się rozchorowałam wskoczył na łóżko zaczął piszczeć i lizać mi twarz a potem rękę. Myślałam, że chce się bawić ale on dalej leżał i lizał mi dłoń. Później okazało się, że chyba wyczuł iż mam gorączkę. (tym, którzy mają gorączkę przy każdej chorobie serdecznie współczuje! Ja miałam pierwszy raz od dzieciństwa i myślałam, że umieram bo nie miałam nawet siły sama dojść do toalety!)
Dlaczego o tym pisze? Bo pies to nie jest rzecz. To jest istota, która żyje, odczuwa strach, ból, smutek, radość, tęsknotę. Nie potrafi tylko mówić jak my. Potrafi za to pokazać. O okazywaniu uczuć nie wspomnę. Kocha bezwarunkowo, bezgranicznie. I kiedy słyszę lub czytam, że ktoś przywiązał psa, zostawił w lesie, bądź w kartonie przy śmietniku szczeniaki lub co gorsza utopił, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Może jestem z innego świata ale gdyby przyszło co do czego oddałabym mu ostatnią kromkę chleba tak samo jak córce i lubemu. Dla niektórych to tylko pies. Dla mnie to AŻ pies, który jest mi wierny, cieszy się na mój widok jak nikt inny (no może czasem poza Leną, lubię kiedy prześcigają się w maratonie do drzwi co by mnie powitać). Nie ucieka, nie jest interesowny, nie obgaduje, nie kłamie i nie zdradza jak niektórzy ludzie... za to potrafi podać łapę, zarówno jedną jak i drugą, dać głos, leżeć i zrobić kółeczko(moja zasługa) i najdelikatniej na świecie brać jedzenie z ręki czy też z ust( zasługa lubego). Po prostu jest. Zawsze.







wtorek, 18 marca 2014

Tatusiek odkrywca, niedoceniona matka i mała wodzianka!

Tak, tak. Po raz kolejny nasz szogunek nas zaskoczył. Jeszcze niedawno pisałam:

"Ostatnimi czasy matka się martwiła, że jej dziecię jeszcze samodzielnie nie chodzi. Co prawda przechodzi z pkt A do pkt B ale kilka kroczków...
Kilka godzin u dziadków i matkę olśniło! Jej dziecko samo chodzi! A to dlaczego? Bo generalnie w naszym pokoju zawsze za coś rączkami złapie a u dziadków jest duuużo wolnej przestrzeni!-tam się nie ma za co złapać i podeprzeć!
Mam leniwe dziecko! A raczej wygodne!"



Dzisiaj, wchodzimy do biedronki. (ja oczywiście uprzednio wystrojona: kiecka, rajstopy, buty na obcasie, na to płaszczyk wiosenno- jesienny.) W trakcie zakupów matka ciągnie ten koszyk na kółkach a ojciec z Leną na rękach kroczy dzielnie za nią... 
Nagle słyszy matka : "a Ty spodni nie zapomniałaś ubrać?"
tak jak stałam tak myślałam, że upadnę i się nie podniosę... i stroj tu się dla takiego...


No ale nie ważne, jakoś to matka przełknęła. Ważne, iż bydlątko nasze 1750kg niósł dzielnie tatusiek i nie marudził przy tym kiedy ja pląsałam między regałami. Wyszliśmy. Stwierdziliśmy, że warto do Tesco jeszcze podjechać. Odkąd mamy nowy fotelik jazda samochodem stała się dla Leny cudownym doświadczeniem więc a co tam jak szaleć to szaleć- jedziemy! 
Sytuacja podobna. Tatusiek z Lenka na rękach ja pląsająca miedzy regałami w poszukiwaniu zdobyczy zakupowych! Aż tu nagle bunt ojca! Stwierdził, że nasz kochany klocuszek jest za ciężki! Wyobrażacie sobie?? Toż to przecież najsłodszy na świecie ciężar!!! No ale nic postawił ją ojciec na nóżki... I co?? I w tym momencie matka poczuła się OSZUKANA! Własne dziecko mnie oszukiwało tyle czasu. Na bosaka śmiga jak przecinak jakiś. Ucieka jak mały tuptuś. A kiedy zakładałam jej buty to co?? Szła jak mała pokraka. Ileż to ja się na zamartwiałam, że niewygodne buty, że za małe/duże, że za ciężkie. A ona co?? W BAMBUKO matkę i ojca robiła z PREMEDYTACJĄ! Nie wiem po kim to takie rośnie. Ale wiem jedno jak tylko ją postawił M. na nogach popędziła do butelek z wodą mineralną- to akurat dobrze o nas świadczy, tzn. o mnie bo dużo wody piję a jak już butelka ma 1/3 wody to Lenorka sobie ją nosi po całym pokoju. Do roli wodzianki u Wojewódzkiego ćwiczy chyba.  
I tak sobie te butelki przestawiać zaczęła. Zabraliśmy ją stamtąd. Udaliśmy się na dział słodyczy. Luby chciał ja aparatem uchwycić- taaa zapomnijcie. Żywe srebro. A jak króliki wielkanocne zobaczyła to już nikt nie mógł jej złapać tak szybko dreptała! 



Jaki z tego dnia matka wnioski wyciągnęła? A no takie, że dziecka swego nie docenia a ojciec nie docenia matki!

piątek, 14 marca 2014

Zabieraj te łapska od moich... !!!!

U nas w domu pranie robi mój nie małż. O czym wspominałam o tutaj. Przeważnie pierze tylko swoje rzeczy lub Lenki. Moje wrzuca sporadycznie lub po wstępnym zatwierdzeniu przez moją osobę. Zastanawiacie się pewnie dlaczego?? Zalatuje tutaj brakiem zaufania, prawda?? A no prawda.
Teraz opiszę Wam kilka sytuacji, po których to mój owy brak zaufania się zrodził.

 1) Matka miała ekstra spodnie. Materiał był lekko prześwitujący koloru kawy z mlekiem. Wiadomo majtasy w tym samym kolorze matka zakupić musiała. Zakupiła. Koronkowe, kolor wprost idealnie pasujący do spodni. Wszystko było pięknie. Matka korzystała z owej odzieży dopóty, dopóki ojciec za pranie się nie wziął... Wrzucił moje majtaski beżowe z....... czarnymi ubraniami!!!!!!  Kiedy wyjęłam je z pralki były granatowo brązowawe!!! Myślałam, że łeb mu urwę!!! Lamentu było, że ho ho. Odgrażałam się, że więcej mu do prania nic nie dam. Jakiś czas później....
2) Zakupiłam na wyprzedaży w jednym ze sklepów sieciówek ołówkową, żarówkowo pomarańczową spódniczkę. Raz ją ubrałam!! Raz!! Ojciec za pranie sie wziął... Po wyciągnięciu z pralki nie dość, że ćwieki w połowie odpadły to jeszcze miała przebarwienia granatowe!! Sytuacja podobna jak wyżej.
Ze spódniczką było więcej lamentu. Szukałam takiej samej na allegro, w sklepie internetowym owej sieciówki, niestety nie było. Biadoliłam mu tak chyba z tydzień czasu, że zniszczył, że ma odkupić! Za każdym razem byłam bliska płaczu. Próbowałam sprać te plamy mydłem niemieckim ale nie dało się. Skórę chłopowi znajoma uratowała. Na zakupach dorwała taką samą kieckę. Odkupił mi jej rękoma. Mam ją do dzis. Więcej jej w łapska nie dostanie!

Ale to co opisywałam do tej pory to pikuś! Pan pikuś! Wczoraj ojciec się za pranie butów zabrał. Trochę zakurzone, trochę z farby i takie tam. Szkoda mu było wyrzucić. Przywiązany do nich był. Już kiedyś zapowiadał, że je wypierze. Odradzałam mu. Ale co tam ja głupia baba wiem o praniu butów! Byłam owego dnia w pracy. Niczego nie świadoma wracam do domu. Gadamy o sprawach codziennych, jak tam dzień minął. Zachwycałam się jak pięknie posprzątał kuchnię i takie tam. I nagle taaaadaaam gwóźdź programu. Ojciec pranie wyciąga z pralki. Tzn. jakieś farfocle i strzępki.... tak się przyglądam i przyglądam. Jedna garść, druga...

Ja: Co to jest???? (przerażenie w oczach)
M.: (ze śmiechem) No jak to co ?? Buty ! Pranie robiłem.
Ja: Że co??!!!
M.: No buty te czarne do pralki wrzuciłem i się rozsypały.... O ale zobacz podeszwa cała!! (i pokazuje mi podeszwę gumową w całości - fakt wyszła bez szwanku)
Ja: (sikałam po nogach)
M.: Nie wiem czemu się rozsypały. Na 90 stopni dałem.
Ja: (sikam po nogach dalej) I jeszcze powiedz, że na 1000 obrotów wirowanie dałeś??
M.: Noooo
Ja: I ty się dziwisz, że się rozsypały??! Teraz z podeszwy sobie klapki jakieś zrób czy coś...

a oto zdjęcie owej podeszwy. Musiałam dodać bo nikt by nie uwierzył!




Komentarz?? Zbędny!! :) Kooooocham go.
Ale ubrań do prania to ja mu więcej w łapska nie dam!

czwartek, 6 marca 2014

Ten dzień!






Wczoraj był jeden z tych dni. Beznadziejnych dni. Moja równowaga psychiczna została zachwiana.

Lepiej zacznę od początku. Wstałyśmy z Lenką prawie skoro świt czyli ok 8ej. Dla mnie to jeszcze noc. No ale dzieć wstał to ja też musiałam. Pogoda za oknem była cudna. Pomyślałam, że skoro mam dzień wolny wezmę się za porządki, może jakieś przemeblowanie w pokoju u Leny.... Tak też zrobiłam. pobawiłyśmy się trochę a kiedy Lena zrobiła sobie drzemkę wysprzątałam kuchnię. Potem wpadła koleżanka na chwilę z dzieckiem co by mi pomóc w ustaleniu, które ciuszki dziecięce są jej. Gubię się juz w tym. Mamy ciuszki od mojej kuzynki od koleżanki, M. bratowej i od drugiej koleżanki!!! Masakra!! Ale lepiej, że są niż miało by ich nie być. Jak to mówią od przybytku głowa nie boli. No może tak nie zupełnie bo mnie np. boli głowa kiedy ta cała sterta mi z szafki wypada za każdym razem gdy ją otwieram... Postanowiłam zrobić z tym porządek. Tym bardziej, że Lenka wkracza w rozmiar 86 a my w szafce miałyśmy jeszcze 74 bo mamusi się wydawało ciągle, że ma maleństwo w domu...
Kiedy Lenka wstała stwierdziłam, że dalsze sprzatanie nie ma sensu. Wlazła do kuchni porozrzucała gazety, moja kosmetyczka z łazienki rozebrana na czynniki pierwsze wylądowała w kuchni... Załamałam się. Właśnie sobie zdałam sprawę, że odkąd moje dziecko chodzi-ale tak naprawdę, samodzielnie- ja przestałam ogarniać głową i cała sobą ten syf! Co posprzątam to i tak zaraz jest burdel! Tak teraz ma wyglądać czas z dzieckiem? Już zawsze?! WTF?!
To tak teraz mają wyglądać te nasze cudowne dni?? Ze ja chodzę i sprzątam a ona na nowo robi bajzel po paru minutach?? W domu ma ciągle panować ten syf?? Naprawdę? Kiedy koleżanki mówiły mi, że tak będzie śmiałam się w duchu i nie wierzyłam. Tego dnia uwierzyłam. Moja równowaga psychiczna została zachwiana. W tym wszystkim oberwało się też ojcu. Inni ojcowie na spacerach z dziećmi a matki w tym czasie mają czas na sprzątanie gotowanie lub dla siebie. A ja z dzieciakiem u nogi robiłam wszystko. Wymiana paru gradowych smsów i uznałam, że spasuję, na spokojnie mu wytłumaczę o co mi chodzi. Przeprosiłam, wytłumaczyłam jak krowie na rowie. Zakumał. Wrócił do domu. Lena akurat po raz enty rozpracowywała moją kosmetyczkę.

Ja: Lena!  Wrrrr!
M.: O co Ci chodzi? Przecież to tylko dziecko.

ok. Minęło może z 15 min. Luby przymierzał nowo zakupione buty. Lena w tym czasie chodziła po pokoju. Wyszłam. Za chwilę słyszę:
M.: Lena!! Czy Ty musisz wszystko zrzucać ze stołu?!
Ja: Ale o co Ci chodzi?? Przecież to tylko dziecko...

Nadal moje samopoczucie nie było najlepsze. Czarę goryczy przelała szuflada w komodzie... Nie chciała się zamknąć!! Nawet ona przeciw mnie! Szarpałam się z nia chwilę. Luby zamknął ją lekkim pchnięciem...
Rozpłakałam się. Przytulił mnie i powiedział, że zabiera Lenkę na przejażdżkę co by nowy fotelik przetestować. Ubrałam ją i pojechali.
W tym czasie powiesiłam w spokoju dwa prania i chciałam zrobic przemeblowanie sama ale dałam za wygraną. Ogarnęłam z grubsza cały ten syf i tyle. Wrócili. Lenka cała w skowronkach. Szykowałam jej wodę na kompanie. 5 min mi to zajęło. Nagle usłyszałam ciszę. Pomyślałam "oho pewnie skarpetki sobie zdarła i teraz je obrabia" wchodzę do pokoju. Szok. Ona śpi!! Łudziłam się, że to może drzemka ale spała do rana. I znów pomyślałam, że mnie kocha, że widziała jaki miałam podły nastrój, dała mi po prostu odsapnąć. Wtedy mnie naszło. Te myśli, pt. "co ze mnie za matka skoro moje własne dziecko mnie tak denerwuje", "jestem jakaś nienormalna", "przecież to tylko dziecko a ja się na nią denerwuje! powinnam być cierpliwa". Wyrzuty sumienia.... Nie znoszę tego.

Ale! Jestem tylko człowiekiem. Nie robotem. Kocham moje dziecko najbardziej na świecie. Jednak są takie dni jak ten, których nie cierpię...

Na całe szczęście dziś było lepiej. Po 4h w pracy zdążyłam się tak za szogunkiem stęsknić, że nie mogłam się od niej odkleić!