piątek, 24 lipca 2015

Smutek puka od środka...

Miał być radosny post o naszym wypadzie nad wodę. Utknął dziś rano gdzieś w połowie, w martwym punkcie... Bo znów zapukał ten smutek od środka...
I zastanawiam się czy znów...czy to fałszywy alarm. Poczułam potrzebę wyrzucenia tego z siebie...
Kilka miesięcy temu na skutek silnego stresu doświadczyłam czegoś, czego nikomu nie życze. Nikomu...
Trudna sytuacja, kłótnia, słyszysz "to teraz radź sobie sama"... Czujesz się jak małe dziecko, przestraszone, potrzebujące wsparcia, słów "będzie dobrze, poradzimy sobie". Dostajesz coś zupełnie odwrotnego. Zrzera Cie strach, płaczesz. Nie Ty nie płaczesz, Ty wyjesz, łkasz i szlochasz jednak na tej osobie to nie robi wrażenia a dorzuca Ci pare gorzkich słów...
Jeszcze o tym nie wiesz ale to początek tego stanu, który będziesz przeklinała do końca swoich dni...
Płaczesz, masz biegunkę, płaczesz, trzęsiesz się z nerwów...aż w końcu organizm nie wytrzymuje i wymiotujesz.
W tym kimś obok chyba coś pęka bo próbuje Ci jakoś pomóc... Daje wodę, coś na uspokojenie, magnez i mówi, że przeprasza, że dacie radę razem bo to Wasz wspólny problem... Łkasz jeszcze bardziej i się trzęsiesz. Każe Ci głeboko oddychać. Powoli, bardzo powoli się uspokajasz... Kładziesz się do łóżka. Znów płaczesz. Nie cieszy Cię nawet widok Twojego ukochanego dziecka.
Następny dzień rano. Wstajesz. Płaczesz robiąc kawę, płaczesz patrząc w lustro, płaczesz gdy widzisz swoje dziecko. Zbieracie się z dzieckiem do wyjścia bo przecież musisz ją zaprowadzić do babci a sama pójść do pracy... 300m jest dla Ciebie ciężkie do przejścia. Droga, którą pokonywałaś w jakieś 10min zajmuje Ci 25min do pół godziny. Nie cieszy Cie uśmiech Twojej pociechy. Nie chce Ci sie z nikim gadać. Gula w gardle dusi Cie nieustannie...
W pracy klienci zadają pytania. Bo przecież Ty zawsze taka uśmiechnięta, radosna byłaś...
Słyszysz "weź się w garść, inni mają gorzej". Nie potrafisz. Płaczesz po kątach, jesteś jak w letargu... Ten stan utrzymuje się jakieś półtorej tygodnia. Nie masz już siły... Najgorsze jest nocą i rano. Pojawiają się te myśli... O tym żeby to zrobić, myślisz o dziecku, nie pojawia się nic prócz łez, to cholerne uczucie, że nawet Twoj najwiekszy Skarb nie kieruje Cie na inne tory niż "te" myśli... Koszmar.
Decydujesz się na pójście do lekarza... Dzwonisz. Słyszysz "przykro mi nie mamy miejsc, a co sie dzieje?" Opowiadasz w trzech słowach. Jesteś zarejestrowana na popoludnie. To daje Ci jakąś nadzieję na to, że ten stan się w końcu zakończy, że nie będziesz już musiała wśród bliskich udawać, że się trzymasz, skoro tak nie jest...
Przychodnia. Tłum ludzi. Siadasz gdzieś na uboczu, wkładasz słuchawki do uszu i próbujesz muzyką zagłuszyć gulę w gardle. Nadchodzi Twoja kolej. Wchodzisz do gabinetu. Pani Doktor zadaje pytanie co się dzieje... Po policzkach strumieniami leją się łzy. Robi mały wywiad. Pyta czy wolisz terapię czy leki. Mówisz, że leki, coś co szybko postawi Cie na nogi, po czym będziesz mogła spać bo nie możesz sobie pozwolić na wolne w pracy i masz małe dziecko...
Pyta o myśli samobójcze. Odpowiadasz twierdząco i zalewasz następnym potokiem łez... Pyta czy z kimś mieszkasz. Mieszkasz, pewnie, że tak, ale czujesz się samotna jak nigdy. Słyszysz słowa od kobiety za biurkiem, żebyś się nie martwiła. Da Ci coś co nie jednego postawiło na nogi. Skończą się też Twoje problemy ze snem...
Wychodzisz z gabinetu zaryczana. Pani pielęgniarka uśmiecha się do Ciebie delikatnie, w jej oczach widzisz współczucie.
Kierunek- apteka. Bierzesz pierwszą tabletkę i po 20min nie ma z Tobą kontaktu. Czujesz sie jakoś tak dziwnie, spokojnie, obojętna. Zasypiasz. Następny dzień jest lepszy, już tylko czasem czujesz tą gulę w gardle. Po kilku dniach pojawia się nawet uśmiech. Tylko domownicy są na "nie" przez Twój brak kontaktu z otoczeniem po ok 20min od połknięcia tabletki.
Mijają dwa tygodnie, zgodnie z zaleceniem lekarza zaczynasz je odstawiać.
Powoli.
Stopniowo.
Cała tabletka.
Pół.
Ćwiartka.
Zero.
Odstawiłaś.
Jest lepiej. Dużo lepiej. Problemy choć są, stały się mniejsze. Cieszy Cie to, że masz piękną zdrową córkę. Droga do pracy nie jest już dla Ciebie jak wyprawa na Everest...
Tysiące, miliony ludzi też tak czuły bądź czują teraz. Wstydzą się o tym mówić. Wstydzą się pójść do lekarza, bo przecież nie są wariatami. I nagle tragedia. Każdy się dziwi dlaczego, jak to możliwe...
Kiedy widzisz, że w kimś zachodzą nagłe zmiany, że nagle jego światem staje się smutek nie odwracaj się i nie wyśmiewaj bo ten smutek kiedyś do Ciebie może zapukać od środka...

3 komentarze:

  1. Jeśli dobrze myślę, to witam w gronie. Tyle że ja wciąż na lekach - od 5 lat z przerwą na ciążę. Broniłam się przed lekarzem bo właśnie przecież nie jestem wariatem. No bo nie jestem. Choroba jak inna. Ale mimo leków czasem nadal przychodzą czarne dni. Piąty rok uczę się je zwalczać...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Właśnie. Choroba jak każda inna. Choroba XXI wieku. Wielu już się jej nie wstydzi. Niestety dla niektórych to nadal "wariactwo". Jeszcze inni udają, że chorują... Straszne.
      Kochana życze Ci dużo siły i jak najmniej czarnych dni:*

      Usuń

Miło nam, ze nas odwiedziłeś!
Zapraszamy ponownie!