Termin porodu miałam wyznaczony na 3 lutego 2013 roku. Oczywiście jak to ja
w gorącej wodzie kąpana chciałam żeby fasolcia wyskoczyła z brzuszka przed
terminem.... Niestety tak jej się tam spodobało, że urodziła się 6 dni poźniej,
ale po kolei...
3 luty, niedziela,dzień w którym rzekomo Lenka miała już być z nami dopadło
mnie wstrętne choróbsko a razem z nim skurcze. Długo nie myśląc udałam się do
szpitala licząc na to, że ktoś tam da mi skuteczne lekarstwo na mój wstrętny
kaszel. W sumie nie wiem co ja sobie myślałam, przecież byłam tylko kolejną
kobietą, która pojawiła się w szpitalu w dniu planowanego porodu. Pani położna
przyjęła mnie na oddział wypisując całą kartotekę a potem podłączyła mnie do
KTG. Skurcze pojawiały się, jednak nie były na tyle silne by córcia wyszła na
świat. Jeżeli o leczenie mojego choróbska chodzi to jak na naszą służbę zdrowia
przystało kazali podać flegaminę w syropie ale niestey nie mieli aktualnie na
stanie (heh kiedy oni coś mają?) więc Michał musiał się udać po leki. Zostałam
w szpitalu. Poniedziałek spędziłam na odbieraniu tel i smsów z zapytaniami
"jeszcze nie urodziłaś????". Ok rozumiem, że się martwili i zjadła
ich ciekawość ale było to wtedy MEGA denerwujące! Apogeum mojej irytacji
objawiło się w postaci wylanych łez i pożaleniu się Michałowi. On oczywiście
jak na rycerza w lśniącej zbroi przystało wziął sprawy w swoje ręce i oznajmił
wszystkim, żeby dali mi święty spokój bo tylko mnie denerwują :) Podziałało. We
wtorek lekarze poinformowali mnie na obchodzie, iż lepiej będzie jak wykuruje
się w domu, więc cała w skowronkach wróciłam do naszego gniazda.
Środa minęła spokojnie. Wszystko zaczęło się w nocy z czwartku na piątek...
Skurcze co 10-15 min. Wytrzymałam do rana. ok godz 11tej pojawiłam się w
szpitalu. W całym tym pośpiechu okazało się, że zapomniałam bardzo ważnej
rzeczy do przebywania tam a mianowicie...kapci! Tak, tak, Misiek musiał gnać po
nie do domu bo przecież nie wpuściliby mnie na porodówkę.
Oj co on wtedy ze mną miał....:)
I tak leżałam sobie na porodówce calutki dzień. Rozwarcie robiło się
strasznie wolno. W pewnym momencie stwierdzili, że wrzucą mnie jednak na
przedporodową ale potem jednak zrezygnowali a więc zostałam. Czas się niemiłosiernie
dłużył… ciągle ćwiczenia na piłce, leżenie i spacery po korytarzu. Ok. 23ej ściągnęłam
Michała do siebie. Tak, tak był przy porodzie
. Początkowo strasznie
się obruszył, że podjęłam decyzję za niego o tym, aby mi towarzyszył podczas
porodu ale odparłam na to wtedy „ a czy mnie ktoś pytał czy chcę rodzić?? Ja mam
jakikolwiek wybór?? Nie. „ Więcej nie protestował :)
Cała noc zleciała nam na spacerowaniu po korytarzu, przysiadach przy
parapecie w trakcie skurczu, ćwiczeniach na piłce… obecność partnera naprawdę
dużo daje. Przyznam się, że gdyby nie on pewnie przy tych przysiadach o 5tej
nad ranem poddałabym się, położyła na tym korytarzu i powiedziała, żeby robili
ze mną co chcą bo nie mam już sił!!
My kobiety potrzebujemy wtedy naprawdę oparcia i ja je wtedy dostałam. Mierzył
dzielnie moje skurcze, podnosił z przysiadu (podniesienie ciężaróweczki, która
opadła z sił nie jest takie proste!!), podawał wodę, smarował usta szminką,
prowadził do łazienki, abym obmywała twarz zimną wodą na otrzeźwienie. O 6ej
rano nasze obopólne zmęczenie sięgnęło apogeum! byłam wściekła kiedy to
następna na sali obok urodziła a ja nadal się męczyłam. Ale nareszcie po pewnym
czasie pojawiła się nowa położna z lekarzem (dodam, że przy moim 21h
pobycie na porodówce załapałam się na 3 zmiany położnych haha). Oznajmili mi,
że rozwarcie jest na 9,5 a akcja porodowa się zatrzymała, zlitowali się i
podali oksytocynę.
Wtedy to się dooooopieeero zaczęło!!! Najbardziej zapamiętałam jak kazała mi
oddychać przez nos, zapomniała tylko do jasnej ciasnej, że mam nos zatkany i
kaszel mnie męczy a wilgotność na sali porodowej, która wynosiła 27% nie
pomagała mi w tym!!!
No ale jakimś cudem zaczęłam w końcu przeć, usłyszałąm, że widać włosy…
główkę… a potem płacz Lenci- bezcenne. Położyli mi ją na brzuchu. Całe zmęczenie
odeszło w siną dal. Mogłam ją głaskać patrzeć na nią i patrzeć…
Zabrali ją na te wszystkie pomiary. Usłyszeliśmy 10/10pkt. 3340kg. 55cm.
Zachwyt Michała był oczywiście przeogromny. Nie obyło się bez zdjęć i
poinformowania smsami o narodzinach naszego Skarbka. Nigdy go takiego dumnego
nie widziałam.
Później tatuśka niestety wygonili, ponieważ panowała wtedy epidemia grypy i
odwiedziny były zakazane. Zostałyśmy same. Mogłam się już nią nacieszyć. Te
malutkie rączki, te usteczka, ten nosek, ten śliczny dźwięk, który z siebie
wydobywała jak płakała.
Kazali mi odpoczywać i się przespać ale jak tutaj iść spać kiedy człowiek
cały w euforii!
W dodatku dziewczyny z Sali, której leżałam chwaliły mojego Osobnika za
odwagę i wytrwałość przy porodzie. Przyznam, że dumna byłam wtedy podwójnie,
nie tylko z powodu narodzin tak pięknej małej istotki ale również z tego, że
mam takiego mężczyznę…
Tak o to po 9miesięcznych obawach jak to będzie kiedy pojawi się ten mały Szkrab wszystko stało się proste...