* * *
Koniec lipca. Wracaliśmy z M. z wakacji. Zbliżały się moje urodziny więc luby powiedział, że po drodze znad morza wstąpimy w jeszcze jedno miejsce. Po długich poszukiwaniach dotarliśmy do celu. Wysiedliśmy z samochodu a M. przywitał się z gospodarzami. Z czegoś w rodzaju szopy wybiegł piękny Rudy Golden Retriever ( tatuś) a za nim 5 cudnych psiaków. Okazało się, że jeden z nich będzie mój. Byłam cała w skowronkach. Wybrałam rudego, głośnego, rozbrykanego szczeniaka a potem udaliśmy się w inną część gospodarstwa na podpisanie umowy. Wszystko było już uzgodnione. Nagle zauważyłam, że usiadł obok mnie jeden z psiaków. Zapytałam czy to ten którego ja wybrałam. Powiedzieli, że nie. Tak siedział i patrzył na mnie. Kiedy podeszłam do niego wstał zaczął merdać ogonem, lizać mi dłoń a potem wdrapywać się na moje kolana. Powiedziałam, że chcę tego. Wiedziałam już, że to on wybrał mnie. (Ten, którego wybrałam ja latał, szczekał. Nie zwracał na mnie kompletnie uwagi!) Wzięłam go na ręce i wsiedliśmy do samochodu. Całą drogę trzymałam go na kolanach. Pamiętam wszystko. To, kiedy nagle zaczął się wiercić a ja pomogłam mu zmienić pozycję- wylizał mi wtedy twarz z taką wdzięcznością jakby chciał powiedzieć " dziękuje Ci". Zapadło mi też w pamięć jak luby spojrzał w lusterko mówiąc "już go kochasz prawda?" i zaśmiał się. No pewnie, że już wtedy od pierwszych chwil go kochałam i nadal kocham! Spełniło się moje marzenie...
Najśmieszniej było na stacji benzynowej. Chcieliśmy, żeby się załatwił. Zapięliśmy mu smyczkę i dałam go na trawę. Człapał po trawce chwilę, zrobił co trzeba i ruszyliśmy w str samochodu... No właśnie. My ruszyliśmy- on został na trawniku!! Bał się betonu. Bał się dotknąć go łapką. Był przestraszony i się trząsł. Teraz się z tego śmiejemy ale wtedy to było straszne.
Dojechaliśmy do domu. Tam okazało się, że nie możemy z nim zostać u mnie. U Lubego tym bardziej. Miałam dwa wyjścia: oddać psa albo wyprowadzić się z domu. Wybrałam to drugie.
Tak zaczęliśmy tworzyć rodzinę. Ja M. i Haczi.
Początki były trudne. Wstawanie zamiast o 5tej do pracy to o 4.30 żeby wyjść z psem. Po jakimś czasie wskoczył na stały rytm. Wyjścia ok 5tej, 10.30, 13.30, 18.30, 22,00. Sukcesywnie zmniejszaliśmy co jakiś czas ilość wyjść. Nie miał problemu z załatwianiem się w domu. Gorzej z gryzieniem- buty, swetry, ładowarki do tel., słuchawki, pogryzł nawet zapalniczkę! Gryzł z tęsknoty, z nudów. Zawsze kiedy zostawał sam w domu. Czara goryczy przelała się w dniu kiedy luby zadzwonił do mnie jak byłam w pracy. (został raptem sam na 20 min, musiałam wyjść do pracy a luby akurat wrócił do domu)
M.: Ty widziałaś co on zrobił???!!!
Ja: Nie. Co się stało?
M.: Kasia nie ma połowy łóżka!!!
Ja: Co?? Przecież 20 min temu wyszłam z domu, było całe, nie rób sobie jaj! (śmiałam się myślałam, że żartuje)
M.: k**** nie robię sobie jaj!! Nie ma połowy łóżka! Zaraz wyślę Ci zdj! (rozłączył się)
Dostałam zdj gdzie było wygryzione pół łóżka!!! Chyba nie muszę więcej nic dodawać???
Po tej sytuacji zakupiłam kantar. Zaczęłam go przyzwyczajać do niego w południe kiedy robiłam sobie drzemkę miedzy 1 zmiana a 2. A co on robił po założeniu kantaru?? Nasz Haczi się obrażał!! Nie żartuję. Mam na to świadków. Kładł się tyłem do mnie i nawet głowy nie podniósł kiedy go wołałam! Później jakoś tak samo wyszło, że zrozumiał - gryźć nie wolno!! Kantar poszedł po pół roku w odstawkę.
Kiedy zaszłam w ciąże zaczęły się oczywiście teksty typu "a co Wy zrobicie teraz z psem? będziecie musieli go oddać! Jak to tak małe dziecko i taki wielki psiór?!" Nie powiem, że się nie bałam. jak diabli się bałam, że poczuje się odrzucony, że będzie zazdrosny. Ale okazało się inaczej o czym pisałam TU.
Najśmieszniej było na stacji benzynowej. Chcieliśmy, żeby się załatwił. Zapięliśmy mu smyczkę i dałam go na trawę. Człapał po trawce chwilę, zrobił co trzeba i ruszyliśmy w str samochodu... No właśnie. My ruszyliśmy- on został na trawniku!! Bał się betonu. Bał się dotknąć go łapką. Był przestraszony i się trząsł. Teraz się z tego śmiejemy ale wtedy to było straszne.
Dojechaliśmy do domu. Tam okazało się, że nie możemy z nim zostać u mnie. U Lubego tym bardziej. Miałam dwa wyjścia: oddać psa albo wyprowadzić się z domu. Wybrałam to drugie.
Tak zaczęliśmy tworzyć rodzinę. Ja M. i Haczi.
Początki były trudne. Wstawanie zamiast o 5tej do pracy to o 4.30 żeby wyjść z psem. Po jakimś czasie wskoczył na stały rytm. Wyjścia ok 5tej, 10.30, 13.30, 18.30, 22,00. Sukcesywnie zmniejszaliśmy co jakiś czas ilość wyjść. Nie miał problemu z załatwianiem się w domu. Gorzej z gryzieniem- buty, swetry, ładowarki do tel., słuchawki, pogryzł nawet zapalniczkę! Gryzł z tęsknoty, z nudów. Zawsze kiedy zostawał sam w domu. Czara goryczy przelała się w dniu kiedy luby zadzwonił do mnie jak byłam w pracy. (został raptem sam na 20 min, musiałam wyjść do pracy a luby akurat wrócił do domu)
M.: Ty widziałaś co on zrobił???!!!
Ja: Nie. Co się stało?
M.: Kasia nie ma połowy łóżka!!!
Ja: Co?? Przecież 20 min temu wyszłam z domu, było całe, nie rób sobie jaj! (śmiałam się myślałam, że żartuje)
M.: k**** nie robię sobie jaj!! Nie ma połowy łóżka! Zaraz wyślę Ci zdj! (rozłączył się)
Dostałam zdj gdzie było wygryzione pół łóżka!!! Chyba nie muszę więcej nic dodawać???
Po tej sytuacji zakupiłam kantar. Zaczęłam go przyzwyczajać do niego w południe kiedy robiłam sobie drzemkę miedzy 1 zmiana a 2. A co on robił po założeniu kantaru?? Nasz Haczi się obrażał!! Nie żartuję. Mam na to świadków. Kładł się tyłem do mnie i nawet głowy nie podniósł kiedy go wołałam! Później jakoś tak samo wyszło, że zrozumiał - gryźć nie wolno!! Kantar poszedł po pół roku w odstawkę.
Kiedy zaszłam w ciąże zaczęły się oczywiście teksty typu "a co Wy zrobicie teraz z psem? będziecie musieli go oddać! Jak to tak małe dziecko i taki wielki psiór?!" Nie powiem, że się nie bałam. jak diabli się bałam, że poczuje się odrzucony, że będzie zazdrosny. Ale okazało się inaczej o czym pisałam TU.
* * *
Dla mnie to nie jest tylko pies. Jest to przyjaciel, pełnoprawny członek rodziny. Był ze mną kiedy byłam szczęśliwa- merdał ogonem i cieszył się razem ze mną. Kiedy byłam smutna- lizał mi twarz. Kiedy byłam zła- schodził mi z drogi. Gdy kłóciłam się z lubym zaczynał piszczeć i najpierw podchodził do niego, lizał go w ucho a po chwili to samo robił podchodząc do mnie, jak gdyby chciał powiedzieć "nie kłóćcie się proszę!", kiedy nasza fasolka była w brzuchu mówiłam "Haczi zaśpiewaj dzidzi" a on stał i wył.
Ostatnio gdy się rozchorowałam wskoczył na łóżko zaczął piszczeć i lizać mi twarz a potem rękę. Myślałam, że chce się bawić ale on dalej leżał i lizał mi dłoń. Później okazało się, że chyba wyczuł iż mam gorączkę. (tym, którzy mają gorączkę przy każdej chorobie serdecznie współczuje! Ja miałam pierwszy raz od dzieciństwa i myślałam, że umieram bo nie miałam nawet siły sama dojść do toalety!)
Dlaczego o tym pisze? Bo pies to nie jest rzecz. To jest istota, która żyje, odczuwa strach, ból, smutek, radość, tęsknotę. Nie potrafi tylko mówić jak my. Potrafi za to pokazać. O okazywaniu uczuć nie wspomnę. Kocha bezwarunkowo, bezgranicznie. I kiedy słyszę lub czytam, że ktoś przywiązał psa, zostawił w lesie, bądź w kartonie przy śmietniku szczeniaki lub co gorsza utopił, to mi się nóż w kieszeni otwiera. Może jestem z innego świata ale gdyby przyszło co do czego oddałabym mu ostatnią kromkę chleba tak samo jak córce i lubemu. Dla niektórych to tylko pies. Dla mnie to AŻ pies, który jest mi wierny, cieszy się na mój widok jak nikt inny (no może czasem poza Leną, lubię kiedy prześcigają się w maratonie do drzwi co by mnie powitać). Nie ucieka, nie jest interesowny, nie obgaduje, nie kłamie i nie zdradza jak niektórzy ludzie... za to potrafi podać łapę, zarówno jedną jak i drugą, dać głos, leżeć i zrobić kółeczko(moja zasługa) i najdelikatniej na świecie brać jedzenie z ręki czy też z ust( zasługa lubego). Po prostu jest. Zawsze.